wtorek, 28 lipca 2020

Ziemniaki wielkiego brata czyli bhapa aloo

"Tam daleko w Himalajach"jest taki kraj jak Indie, a konkretnie część Himalajów leży na terenie Indii. Pewnego dnia Imperium Brytyjskie wpadło tam i powiedziało, że to jest teraz ich, niezależnie tego, czym to się komuś podoba, czy nie. Po drugiej wojnie światowej, z tych czy innych powodów się wycofali, ustanawiając wcześniej podział państwa. Podzielili to zgodnie z przynależnością religijną. Jak to zwykle z przynależnościami religijnymi bywa, przedstawiciele religii dominującej chcieli się pozbyć ze swojego sąsiedztwa przedstawicieli mniejszości religijnej. Przy czym "pozbyć się" to eufemizm. Przedstawiciele Sikhów (tacy goście w turbanach, przez co są myleni w Polsce z Muzułmanami, którzy z kolei rzadko noszą turbany) w obawie przed czystkami migrowali. Nazwano ich pogardliwie "bhapa". W niektórych dialektach oznacza starszego brata, ojca, a nawet pana. Nie mogłem tych trzech rzeczy połączyć inaczej, niż wytwór, jeszcze wtedy wyobraźni Georga Orwella, a teraz, w czasach systemu Pegasus, już prawdziwy, który jest panem, ojcem i starszym bratem jednocześnie :) 

Składniki:
- młode ziemniaki
- musztarda
- wiórki kokosowe
- kolendra mielona


Wykonanie:
Ziemniaki myjemy i gotujemy.
Musztardę miksujemy z wiórkami kokosowymi, doprawiamy i mieszamy z ziemniakami.


wtorek, 21 lipca 2020

Magulon, czyli pasztet z cebulą

Przepis znałem już bardzo dawno, ale przypomniałem sobie o nim dopiero przy okazji mojego wpisu o wojskowym wikcie.
Udokumentowana historia pasztetu sięga XV-wiecznej Francji. Obawiam się, że wtedy było to najlepsze na co było ich stać, ponieważ nauczyli się gotować dopiero jakieś 100 lat później, za sprawą Kaśki Medycejskiej. W każdym razie, przy sprawdzonym patencie zostali i doprowadzili tą sztukę do perfekcji. Nie znaczy to w cale, że to na dworach powstała koncepcja papki ze zmielonego mięsa, bo sama w sobie raczej narodziła się z potrzeby doprowadzenia do zadowalającego stanu wszelkich części, które niezbyt apetycznie wyglądają osobno i jako takie zostały odrzucone dla tych mniej wartościowych na pewno narodziła się zaraz po tym kiedy wymyślono hierarchię społeczną. Zgodnie z przysłowiem: Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie.
Dlatego też kiełbasa pasztetowa była w czasie późnego PRL takim symbolem. Substytutem kiełbasy, na który mógł sobie pozwolić przedstawiciel tego podgatunku nazywanego "równi".  Potem ten system upadł. Niektórzy z "równych" stali się "równiejszymi", niektórzy "równiejsi", "równymi", część została "bardziej równiejszymi" itd. W skrócie, w kwestii podziału społecznego nic się nie zmieniło. Nowa gospodarka musiała sobie radzić z nowymi problemami. Pojawiła się koncepcja rodem z krajów trzeciego świata, aby zbudować przewagę na taniej sile roboczej. Dla będącej daleko w tyle za gospodarkami zachodnimi raczkującej wolnorynkowej gospodarki koncepcja, co do której słuszności można się spierać, ale na pewno logiczna. Tym bardziej, że okoliczna ludność przyzwyczajona była do koncepcji zwarcia sił w imię narodu. Jeszcze wtedy nikt nie wiedział, że to co miało być nadgonieniem przeciwnika, stało się ostateczną strategią, przemianowaną potem na strategię "za....nia za miskę ryżu", ale to inna historia.  Co to oznaczało w latach 90-tych? Że pasztet jednak nie jest taki zły, dlatego nie tak szybko zrezygnowano z tego dania. Tym bardziej, że jak donosi jedna ze znanych organizacji zajmująca się pomocą biednym, liczba osób żyjąca w skrajnym ubóstwie w 2019, w porównaniu do roku poprzedniego wzrosła o 400 tys. Nie zanosi się, abyśmy ten wynik poprawili :)

Składniki:
- jakiś pasztet
- cebula



Wykonanie:
Cebulę kroimy w półplasterki i podsmażamy. Dodajemy pasztet i dalej podsmażamy.
Podajemy z chlebem i musztardą, ale jak kogoś stać, to może być też ketchup.

czwartek, 16 lipca 2020

Co by było gdybym został w wojsku dłużej, czyli wojskowy wikt

Całą godzinę, tyle spędziłem w wojsku. Był to wynik pewnego zamieszania w aktach, które zresztą było spowodowane moimi działaniami, ale opowiem po kolei.
Urodziłem się wystarczająco dawno, aby załapać się jeszcze na przymusowy pobór wojskowy, nazywany przez ustawodawcę "zaszczytnym obowiązkiem", a przez samych dotkniętych tym obowiązkiem - "syfem" :) Oczywiście było całkiem sporo metod aby takowego uniknąć. Najprostszą, choć czasem najtrudniejszą, była kontynuacja nauki po szkole średniej, ale zasadniczo, jako, że czasy były lżejsze, jak ktoś nie chciał to nie szedł, korzystając z przydzielonej służby zastępczej, która odbywała się w instytucjach publicznych. 
Kiedy ukończyłem 17 lat, czyli byłem już wystarczająco stary, żeby móc składać wyjaśnienia na komisariacie bez udziału rodzica, dostałem wezwanie na tzw. rejestrację. Polegało to na tym, że ktoś wydelegowany z gminy sprawdzał, czy stan faktyczny przyszłych poborowych, jest taki sam jak ten w aktach. Każdy z nas otrzymał potwierdzenie rejestracji i na razie tyle. 
Jakiś rok później, w każdym razie w ostatniej klasie LO, dostałem wezwanie na komisję wojskową. Niespecjalnie się wypytałem jak będzie więc skorzystałem tylko z pouczenia na wezwaniu, uważając je za wystarczające. Niestety na wezwaniu było tylko tyle, żeby zabrać ze sobą potwierdzenie rejestracji, dlatego tylko to ze sobą zabrałem. Problem w tym, że oczekiwania komisji, przed którą przyszło mi stanąć, były nieco większe i oczekiwali, że będę miał ze sobą dowód osobisty, 3 zdjęcia, zaświadczenia lekarskie i zaświadczenie, o tym, że się uczę. Jako, że przewodniczącym komisji był mundurowy, to i język, którym się posługiwał, był taki jak na "trepa" przystało. Oprócz zwyczajowych bluzgów usłyszałem standardową formułkę - "jutro idziesz do wojska", co sugerowało, ze specjalnie dla mnie chcieli przeprowadzić jednoosobowy pobór, dlatego musiałem zrobić dobre wrażenie :) 
Drugiego dnia dowiozłem niezbędne dokumenty, ale bez zdjęć, jednocześnie składając zapytanie czy mogę wystąpić z pismem do MON o zapomogę na zdjęcia, gdyż obowiązujące w tym kraju przepisy nie gwarantują mi prawa do pracy, a co za tym idzie również posiadania pieniędzy, a sama książeczka wojskowa jest mi niepotrzebna. Usłyszałem, że chyba mnie po....ło, a w zasadzie to ich to ch..j obchodzi i mam wy......ać do pani Krysi, która w imieniu gminy prowadziła rejestrację. Łatwo powiedzieć trudniej zrobić, bo pani Krysia prowadziła biuro Obrony Cywilnej i jako taka nie miała za dużo klientów, dlatego prawie nigdy jej w tym biurze nie było. W końcu ją spotkałem i po długich wyjaśnieniach, niezbyt zadowolona, poszła ze mną do fotografa i dostałem zdjęcie na koszt państwa. 
Potem poszedłem na studia, ale nie dopełniłem obowiązku przesłania zaświadczenia o nauce do WKU myśląc sobie, że skoro będą mnie szukać, to dowiedzą się sami, że studiuję. Zapomniałem, że urzędnicy reagują automatycznie i szukać będą dopiero kiedy nie odbiorę wezwania. Ja, mając akurat ferie i odwiedzając dom rodzinny, przez przypadek takowe odebrałem (od tej pory wszystkie polecone odbieram ostatniego dnia) i dowiedziałem się, zę 4 stycznia 2002 roku mam się stawić do jednostki. Chcąc dochować staranności wysłałem list, w którym dokładnie opisałem, że teraz mam ferie, ale 8 stycznia będę na uczelni, 9 stycznia wyślę im zaświadczenie więc około 11-tego mogą się go spodziewać. Jak obiecałem, tak zrobiłem. Tak minęło kilka lat.
Po skończonej edukacji, musiałem pójść do WKU, mając ogromne nadzieje, że załapię się na rozporządzenie ministra i zostanę automatycznie przepisany do rezerwy. Żeby było jasne. To, że jestem przeciwny służbie wojskowej w takiej formie jaka ma ona miejsce nie oznacza, że jestem pacyfistą. Tzn. chciałbym być, ale świat w okół mnie nie jest pacyfistycznie nastawiony i jakoś musiałem się do tego świata dostosować, w związku z tym w młodości trenowałem strzelectwo sportowe. Karabin mi się znudził, bo męczyły mnie pozycje, które cały trening ćwiczyliśmy, dlatego przeszedłem na pistolet. Strzelam zresztą czasem do tej pory. Ba, mam nawet ranę postrzałową -serio :) Trenuję też sporty walki, a nawet wykorzystuję całkiem sporo sprzętu wojskowego przy okazji moich wypraw (niekiedy lepsze są cywilne, ale jednak).  Uważam, że służby, które są powołane do tego, aby służyć społeczeństwu powinny istnieć, niestety nie są to ani policja, która służy głównie strukturom państwowym, ani nasze wojsko, którego zadaniem jest realizacja celów strategicznych. Ponad to model wojska, który mi odpowiada, to nie ten bezmyślnie hierarchiczny, a raczej taki, w którym istnieją dowódcy strategiczni. Coś jak w czasach prawdziwej demokracji. W związku z tym, nie byłem zwolennikiem twierdzenia, że mężczyzna bez armii jest jak bez kobiety, a jeśli chodzi o kwestie udowodnienia tego, czy jest się prawdziwym mężczyzną, czy w ogóle dobrym człowiekiem, to stałem na stanowisku, że udowadnia się to trafiając na trudne sytuacje życiowe, a nie marnując kilka miesięcy z życia. 
Kiedy przyszedłem do WKU, okazało się, że nie mogę się załapać na rozporządzenie, bo dotyczy ono osób, które zaczęły studia do 2001 roku, a skończyły do 2006, natomiast ja odroczenie mam od stycznia 2002 roku, czyli momentu otrzymania przez WKU zaświadczenia o nauce. Rozpoczęła się długa droga tłumaczenia, że studia zaczynają się od października, oraz, że magisterskie nie trwają 4 lata, a 5. W końcu się udało i zostałem skierowany do majora, który ma mi to podpisać. Niestety trafiłem na najgorszy czas, bo były imieniny komendanta. Czytaj - wszyscy siedzą u niego i piją, o czym świadczył, jak się potem okazało wspomniany major, spotkany przeze mnie, który miał browara w kieszeni. I tak siedziałem jak ten cieć na hałdzie żwiru i pewnie siedziałbym tak dłużej, ale przyszedł mi do głowy stary patent, wykorzystywany w urzędach. Za każdym razem kiedy wchodzi się do sali pełnej urzędników i nikt nie zwraca uwagi, należy się pokręcić po gabinecie i niewiarygodne jak to się zmienia. To samo postanowiłem zrobić i tu, gdzie szybko zwrócono uwagę na cywila kręcącego się po jednostce. Major znalazł się jeszcze szybciej. Tak wyglądała moja godzina w wojsku :)
Dlatego też temat  kuchni wojskowej zgłębiałem w ujęciu akademickim pobierając nauki zarówno od taty, który opowiadał, że schabowy był tylko dwa razy (jak wychodzili i jak odchodzili) a tak codziennie był kotlet mielony, zwany kurczakiem po sapersku (saper jak zabija kurczaka, to wysadza kurnik, dlatego w tym kotlecie są również części kurnika) lub tzw. sztuka mięsa, czyli gotowany plaster schabu, jak i od kolegów, którzy w wojsku byli kucharzami, z czego jeden był nawet puzonistą, w orkiestrze MW, nie umiejąc grać na puzonie (miał tylko machać do rytmu). Aaaa, no i jeszcze byłem w jednostce CSMW na wycieczce z ministrantami. Jedliśmy grochówkę i oficer powiedział żołnierzom, którzy się nami opiekowali, że w nagrodę mogą zjeść tą samą grochówkę co my :)
Ostatnio odkryłem bardzo dużo portali opisujących jedzenie wojskowe, gdzie podpatrzyłem sporo patentów, przy okazji ucząc się nazewnictwa. Moje ulubione.
kula mocy - kotlet mielony
kawior, żużel - kaszanka
ropa - kawa
szynka z przeszkodami, lastryko - salceson
Dla odmiany jak coś już jest nazwane jak jedzenie np. żółty ser , to będzie dalekie od jedzenia, w tym wypadku trotyl, którym podobno bardzo dobrze rozpala się pod kuchnią polową - tata mówił :)
Podpatrując te różne patenty, jeden zauroczył mnie specjalnie, kluski z sosem z bułki tartej. Trochę go zmodyfikowałem, ale core został ten sam. Po prostu wykorzystałem jego potencjał. 

Składniki:
- ziemniaki wczorajsze
- mąka
- mąka ziemniaczana
- bułka tarta
- przyprawy, bo przecież sos musi mieć jakiś smak :)


Wykonanie:
Ziemniaki tłuczemy i dodajemy mąki ziemniaczanej i pszennej w stosunku objętościowym 8 : 1 : 1. Ugniatamy i formujemy kulki, które gotujemy w wodzie. 
Na patelnię wylewamy całkiem sporo oleju, zasypujemy bułką tartą i chwilę podsmażamy. Doprawiamy. Tu myślę, że wędzona papryka będzie najlepsza. 
Podajemy z dodatkiem warzywnym :)



poniedziałek, 6 lipca 2020

Za'atar Man'ouche i święta góra Ślężan

Pogoda nie zachęca do długich spacerów po odsłoniętych szczytach, dlatego kiedy padło w pracy hasło jechać na Ślężę, warunkowo mogłem na to przystać, tym bardziej, że w tych ciężkich czasach, w których brak ruchu zabija bardziej niż wyjście z domu, potrzebuję go jak nigdy :) 
Sam cel podróży bardzo ciekawy, gdyż z uwagi na znalezienie tam starożytnych posągów, teren mocno przebadany przez archeologów i historyków, gdzie na każdym kroku podkreślane jest jego historyczne znaczenie dla kultu solarnego.

Plan wyglądał następująco. Z parkingu szlakiem archeologicznym oznaczonym misiem, następnie żółtym do szczytu, na dół zielonym, a potem czarnym dookoła. Między czasie zahaczając o Wieżycę.



Po drodze mijamy las dębowy, co jest o tyle istotne historycznie, że drzewa te uważane były przez społeczność, która obrała sobie tą górę za miejsce kultu, za święte.


Po drodze pierwsza wieża widokowa, ale jeszcze nie ta największa. Na tą wstęp płatny 5 zł. Na tą drugą, w nagrodę, że wejdziecie na górę - za darmo.


Podejście dość łatwe. Po drodze pierwsze rzeźby. Niedźwiedź i panna z rybą. Rzeźby dużo starsze niż legenda, która została na ich temat wymyślona. Nie warta wspomnienia poza morałem - dzikie zwierze, zawsze będzie dzikim zwierzęciem, nawet jeśli oswojone, dlatego trzymanie takowych nie jest dobrym pomysłem.


Każde tego typu miejsce kultu charakteryzowało się tym, że miało ułożone dookoła wały kamienne. Takie też były i tym razem, odpowiednio oznaczone. Mam nadzieję, że dorobek historyczny nie zginie.



Na szycie już był ten właściwy niedźwiadek, odpowiednio oznaczony.


Oto widok z tej drugiej wieży, darmowej. Dobra rada. Wchodźcie bez plecaków :) Jak się dobrze przyjrzycie, to nawet widać słynnego wrocławskiego penisa.


Na polanie pod szczytem pełno ludzi. Schronisko - jeden cel podróży oraz kościół - drugi cel. Zasadniczo jest tak, że jeśli jakaś góra była miejscem kultu, to na jej miejscu budowano kościoły np. Radegast, Łysa Góra czy najsłynniejsza Jasna Góra. W schronisku na przeciwko był kiedyś posąg boga nawiązującego do historycznego charakteru tego miejsca, ale nie po to Mieszko I wprowadził tu za pomocą miecza jedyną religię, żeby teraz była koegzystencja, dlatego posąg, po interwencji proboszcza, został wywalony :)
Dlatego też zjedzenie dania z Azji Mniejszej w tym momencie symbolizowało tą ekspansję :)

Składniki:
- mąka
- drożdże instant
- olej
- sumak octowy - kwiat
- majeranek
- oregano
- bazylia
- sól


Wykonanie:
Do mąki dodajemy drożdże, trochę oleju i wodę. Ugniatamy ciasto.
Formujemy małe placki
Przyprawy mieszamy w stosunku 1:1, tylko soli dajemy dwa razy mniej i wszystko mielimy. Mieszamy z olejem i kładziemy na placki, które wkładamy do nagrzanego do poziomu 180 stopni Celsjusza piekarnika na jakieś 15 min.

Miejsca na zdjęcia też są :)


Można uzupełnić manierkę.

 
A nawet zdobyć pożywienie.

 
Oto przedstawiciel lokalnej fauny, który uciekał na tyle wolno, ze udało mu się zrobić zdjęcie, czego nie mogę powiedzieć o napotkanej wcześniej łani.


Na końcu trasy dodatkowa atrakcja, w postaci starożytnego kamieniołomu. Już zarośniętego :)


Jak komuś mało, to jest całkiem udana reprodukcja rzeźby Gaudiego :)


Jako, że tu jurysdykcja proboszcza nie sięga, nie dość, że można tu znaleźć Świętowida, to jako wisienkę na torcie - husyckiego halabardnika - ekipy, która używała pierwszych czołgów.


Na koniec niespodzianka w krzakach. Magazynu komputerowego już nie ma, ale las został. 


środa, 1 lipca 2020

Towkanica z orzechami i ćwikłą z kiszonych buraków

Podlasie to taki region na wschodzie Polski, który całkiem niedawno słynął z ogromnej różnorodności kulturowej. Po czystkach w czasie II wojny światowej oraz tych, które nastąpiły zaraz po niej, stał się nieco mniej różnorodny, co nie zmienia faktu, że jednak istnieją tam dwie dominujące religie, a nie jedna jak po drugiej stronie Wisły. Przeciętnemu Polakowi kojarzy się z bimbrem i disco-polo, a mnie wychowanemu na ziemiach odzyskanych z szokiem kulturowym, jaki doznałem kiedy pierwszy raz w życiu zobaczyłem dom ze strzechą zamiast dachówki. No i oczywiście z bimbrem, ewentualnie przemycaną wódką i spirytusem w workach foliowych. 
Jeśli chodzi o wykorzystanie mąki i ziemniaków i wyczarowanie z nich wielu różnych dań, to Wschód generalnie króluje. Danie, które Wam przedstawię jest cudowne w swojej prostocie. Do tego ćwikła z kiszonych buraków z chrzanem, czyli tak naprawdę pierwsza rzecz jaka przyszła mi do głowy na wykorzystanie buraków kiszonych, nawet jeśli opisuję ją jako ostatnią. Jak to napisał niejaki Mattaj podczas jednej ze swoich wizji - pierwsi będą ostatnimi.

Składniki:
- ziemniaki
- orzechy włoskie
- buraki kiszone
- chrzan tarty


Wykonanie:
Ziemniaki gotujemy, studzimy i tłuczemy. Dodajemy pokrojone orzechy i wkładamy wszystko do metalowej miski, a nią samą do piekarnika nagrzanego do 180 stopni Celsjusza na około 45 minut.
Buraczki trzemy na drobnej tarce i mieszamy z chrzanem. Proporcje to kwestia indywidualna, ja lubię dużo chrzanu.