Dzisiaj, z okazji tego, że własnie zakończył się rok szkolny oraz, że w telewizji leci tzw. Mundial, będzie o traumach. Zarówno w ujęciu pozytywnym jak i negatywnym. Chodziłem do przedszkola w latach 80-tych. Był to czas kiedy bezstresowe wychowanie nie istniało (przy czym nie będę wchodził w polemikę, czy słusznie, bo nie wolno przeginać w żadną ze stron), a przedszkolanki zazwyczaj zostawały nimi prawie za karę. Mało która lubiła dzieci, więc wyjątkowo je one denerwowały. Zwłaszcza te niesforne. Do tego miały przewagę, zarówno fizyczną jak i intelektualną. W myśl zasady oderint dum metuant. Po wyczerpaniu katalogu kar fizycznych, od małych i prostych jak szarpanie za pejsy, przez większe, złamanie plastikowego drążka na tyłku, po wyszukane - klękanie na woreczkach z grochem, przyszła pora na te, które miały odcisnąć ślad na psychice młodego człowieka. Bardzo popularny był nakaz spania bez majtek (teraz to bym jeszcze wypiął do wszystkich goły tyłek, ale wtedy był to dla mnie wstyd) albo zamykanie na ciemnym strychu. Ja najwyraźniej musiałem być bardzo niegrzeczny, bo byłem trzymany nad wielkim kotłem gotującej się zupy przy groźbie, że zostanie zasilona moim ciałem. Na szczęście została zasilona tylko moimi łzami, ewentualnie smarkami, ale co najważniejsze - TAK ZACZĘŁA SIĘ MOJA MIŁOŚĆ DO GOTOWANIA. Mimo to, że szczerze tej pani nienawidzę, to chyba za to muszę podziękować. To była trauma pozytywna.
Potem była szkoła. Co prawda na świadectwie wszystko się zgadzało, ale wiecie jak to w szkole. Macie 30 indywidualnych dzieci i jednego nauczyciela, któremu nikt nie płaci za to, żeby skupiał się na każdym z osobna. Można o tym pisać i pisać, ale miało być o piłce. Lekcje wychowania fizycznego wyglądały tak, że był jakiś program. Jedyny i słuszny. Prawdopodobnie było tam wielu utalentowanych zawodników, albo przynajmniej takich można było z nich zrobić. Był tylko jeden problem. Nie ta dyscyplina. Połowy tych znanych to nawet nie widzieliśmy na oczy. Efekt był taki, że jak mu nie szło w jedynych i słusznych sportach to był wyśmiewany zarówno przez tzw. nauczyciela jak i co głupszych uczniów, których dało się napuścić. Mój nauczyciel dodatkowo często był "na gazie" więc czasem uczeń oberwał. Przy czym nie za to,że był niegrzeczny, bo to bym jeszcze zrozumiał. Obrywało się np. za źle odbitą piłkę, na co uczeń większego wpływu nie miał :) Po latach go trochę rozumiem, bo wiem co to znaczy kac, ale tylko trochę, bo nikogo z tego powodu nie biję. Najłatwiej na lekcjach WF było zorganizować piłkę nożną. W praktyce wyglądało to tak, że nauczyciel rzucał piłkę na dwie godziny lekcyjne i sobie szedł. Często do okolicznej knajpy. Jak ja tej gry nienawidziłem, tym bardziej, im bardziej kazali mi w nią grać. Na podwórku dzieciaki, których rodzice karmili ich dokonaniami polskiej reprezentacji, które miały miejsce 10 - 20 lat wcześniej, też nie miały wyobraźni, aby wymyślić coś ciekawszego. Pamiętam, że jakieś igrzyska nie poszły nam tak jak powinny, w wyniku czego ministerstwo podjęło decyzję o dorzuceniu lekcji WF. Zgadnijcie co na nich robiliśmy :) To była trauma negatywna. Nie mogę nawet patrzeć na ten sport, a grac to już w ogóle. Jeśli mogę podziękować to tylko za to, że nie marnowałem na ten sport ani czasu, ani energii skupiając się na bardziej użytecznych, a przez takie uważam wszystkie sporty jakie były na starożytnych olimpiadach oraz ich rozwinięcia. W moim przypadku Muay Thai, a obecnie Brazylijskie Jiujitsu, jako rozwinięcia antycznego panraktion i zapasów.
Jakby mój nauczyciel dowiedział się, że jestem teraz sportowcem, no może nie jakimś utytułowanym, ale takim, który po osiągnięciu statystycznego (wg ZUS) półmetka życiowego regularnie trenuje i czasem nawet jeździ na zawody, to by nie wierzył. Tzn. to założenie czysto abstrakcyjne, bo mój już nie żyje :)
Jakby mój nauczyciel dowiedział się, że jestem teraz sportowcem, no może nie jakimś utytułowanym, ale takim, który po osiągnięciu statystycznego (wg ZUS) półmetka życiowego regularnie trenuje i czasem nawet jeździ na zawody, to by nie wierzył. Tzn. to założenie czysto abstrakcyjne, bo mój już nie żyje :)
Z okazji tego, że za oknem zapowiedzieli załamanie pogody, w wyniku którego będzie waliło gradem, a moja ulica zamieni się w kryzysową Wenecję, która zdecydowanie ładniej pachnie, danie z grilla. Kuchnia filipińska. Moja wersja zrobiona tak, aby można było do końca przygotować ją na grillu.
Składniki:
- bakłażan
- mąka kukurydziana
Wykonanie:
Bakłażany kroimy w plasterki i grillujemy.
Z mąki kukurydzianej i wody robimy gęste lejące się ciasto, w którym moczymy ugrillowane plasterki, a następnie ponownie je grillujemy, najlepiej na tackach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz