Vama Veche, mała wioska przy granicy z Rumunią, która przerywała ze znanymi wśród Polaków bułgarskimi kurortami i właśnie dlatego w czasach dyktatury Ceaușescu za cel podróży wybrało ją sobie wielu ludzi z środowisk kontestacyjnych, artystycznych i inteligenckich, czyli wszystkim, którym z reżimem było nie po drodze. Służby pewnie to inwigilowały, ale dopóki nie byli realnym zagrożeniem traktowano to trochę jako swoisty wentyl bezpieczeństwa. Ten duch artystyczny jeszcze się nawet gdzieś unosi.
GDZIEŚ - to jest słowo klucz, bo Vama Veche bardzo się rozrosło. Dlaczego tak się stało? Bo pewien zespół rockowy przyjął taką nazwę i rozpropagował miejscówkę jako swoisty rezerwat. Później jeszcze tylko festiwal na kilka tysięcy osób i już z górki. Każdy chciał obejrzeć ten rezerwat, a skoro chce przyjechać, to musi mieć gdzie mieszkać. Tak powstało dużo hoteli, a jeszcze więcej się buduje. Każdy kawałek ziemi jest cenny, gdyż zaraz jest granica rumuńska.
Niektórzy w porę się zabezpieczyli.
Klimat jest trochę jak w Bieszczadach. Ścierają się ze sobą dwie siły. Niby dość aktywny ruch ocalenia dzikości miejsca, z z drugiej strony wymagana popytem infrastruktura. Efekt taki, że nie ma ani jednego, ani drugiego. Mamy tu 4 gwiazdkowy hotel, za którym już czujecie się jak w slumsach.
Wygląda to tak jakby w Polsce lat 90-tych miano dostęp do jednosezonowych dekoracji z portali chińskich i trzymano je kilka lat. Plażowe bary z kiczowatymi parasolkami na prywatnych wydzielonych plażach i elektroniczna muzyka.
Póki co, są jest jeszcze sporo miejsc, gdzie można się dziko rozbić namiotem, ale nie wiadomo jak długo. W centrum jest nawet parking dla kamperów. Zakładam, że w otoczeniu knajp aspirujących do ekskluzywnych, goście robiący sobie herbatkę na palniku będą niedługo problemem.
I choć czasem widać jeszcze "starą" klientelę, która rozbija się namiotami na obrzeżach.
To jednak można tu zaobserwować raczej coś co nazywam efektem Prodigy. O co chodzi? Już wyjaśniam. Raz do roku odbywa się festiwal organizowany przez Owsiaka. Teraz, z uwagi na prawa autorskie ma jakąś długą nazwę, ale kiedyś nazywał się Woodstock i dalej potocznie jest tak nazywany. Jak mieszkałem jeszcze w Szczecinie miałem do niego przysłowiowy "rzut beretem" pociągiem więc sobie czasem jeździłem. W 2011 zagrała gwiazda Prodigy i napłynął nowy rodzaj uczestników - Sebixy. O ile ludzie jeżdżący na Woodstock w miarę regularnie, zasadniczo spędzali tak swój czas bardzo często, o tyle Sebixy, poza akcjami, gdzie po pijaku coś głupiego odwalili, raczej byli ograniczani normami społecznymi. Co innego tu, tu poczuli dopiero prawdziwą wolność, żeby przez te kilka dni robić rzeczy, na które nie starczyło odwagi pod blokiem, bo sąsiedzi patrzą. Podobnie jest z Vama Veche. Odniosłem wrażenie, że najwięcej było tam kibolskich ekip, które przyjechały się wyszaleć, przy okazji zaznaczając każdy słup, niczym pies, tyle, że nie sikiem, a naklejkami.
Plaża jest piaszczysto muszelkowa, więc zasadniczo wszystko jest w wapiennym pyle, bo muszle ścierają się ze sobą.. Tu jeszcze muszelki nie wytarte, wśród których rośnie bardzo smaczne warzywo - modrak morski.
Największe miasto w regionie to Konstanca. Założone jeszcze przez starożytnych Greków, a w historii najnowszej zasłynęło tym, że poddał się tam pancernik Potiomkin, którego załoga zbuntowała się podczas rewolucji w 1905 roku. Mieli dokonać planowanego przewrotu, ale bunt wybuchł szybciej z powodu nieświeżego mięsa w barszczu. Od tego czasu zrezygnowano z broni dla załogi na rosyjskich statkach. Miasto ma potencjał, ale jest mocno zaniedbane. Tzn. centrum, bo marina z knajpami jest nowoczesna. Na starówce głównie barok.
Ale i modernizm.
Jak i socmodernizm.
Co prawda w Rumunii nie ma wielu Muzułmanów, ale tradycje muzułmańskie są od kilkuset lat, bo ten region był podbity przez Turków.
Koło Vama Vechew Mangalii jest też muzeum marynarki. Na zdjęciu kuter torpedowy, swego czasu rewolucyjna jednostka, do szybkich ataków przeprowadzanych na wielkie jednostki, ale w momencie, w którym wyszły małe pociski rakietowe, przestarzała. W tle kościół garnizonowy.
Najlepsza atrakcja, jaką widziałem, była w Costinesti. Wrak statku handlowego Evangelia. Statek wybodowano w Belfaście, tam gdzie Titanica, ale jeszcze wtedy miał nazwę Empire Strength. Później kilka razy go przechrzczono. Pływał nawet w czasie wojny w konwojach. Ostatecznie kupili go Grecy, przechrzcili na Evangelia i zatopili.
Obok macie serię fortyfikacji.
Kicz i tandeta w Vama Veche ma też swoje odzwierciedlenie w kuchni. Raczej nic rumuńskiego nie zjecie. Króluje kuchnia śródziemnomorska i to w najgorszym wydaniu. Pizza, kebab ewentualnie pasty, z czego te może i są OK, ale poza basenem morza śródziemnego kuchnia włoska jest kiczowata. Generalnie ten sam problem co w Polsce, zero lokalnych dań. Ceny wystrzelone w kosmos, nawet w marketach drożej.
Jak chcecie coś lokalnego, to możecie kupić w markecie i odgrzać, albo zrobić. To danie Rumuni robią jako przetwory na zimę.
Składniki:
- olej
- cebula
- marchewka
- papryka
- pomidory
- cebula
- marchewka
- papryka
- pomidory
- ryż
Wykonanie:
Cebulę kroimy w kostkę i podsmażamy w dużej ilości oleju. Dodajemy pokrojoną w kostkę paprykę i startą marchewkę. Dodajemy pokrojone w kostkę pomidory i ryż. Dusimy aż ryż zmięknie.
Nad morzem w Rumunii nie ma zachodów słońca. Są wschody, ale wygląda tak samo :)
Generalnie, drugi raz tam nie pojadę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz