Na Słowacki Raj czaiłem się już dawno temu, jeszcze kiedy czasy dla turystów z Polski były lepsze, tzn. przed wprowadzeniem Euro :) Jakby ktoś nie wiedział, to jest to inwestycyjny majstersztyk. Z bezużytecznych i nudnych szlaków, w niezbyt ciekawych górach zrobiono miejsce, w które każdy chce przyjeżdżać, aby poczuć dreszczyk emocji. W końcu, w związku z tym, że nie mam też tam jakoś specjalnie daleko, nadszedł ten dzień. Przyjechaliśmy w piątek wieczorem, żeby w sobotę rano zameldować się na jednym z ciekawszych szlaków - Sucha Bela. Jak się potem okazało, wyszliśmy tam w dobrym czasie.
Zważywszy, że ostatnio dużo padało i meteorolodzy zapowiadali powtórkę z 1997 roku Sucha Bela nie była w cale sucha :) Co miało też swój urok, bo zamiast bezmyślnie iść do przodu, trzeba było kombinować jak przejść z jednego suchego miejsca na drugie.
Pamiętacie film o przygodach Agenta 007 pod tytułem "Żyj i pozwól umrzeć"? Ten w którym dziewczynę bonda grała Jane Seymour znana szerszej publiczności jako Dr. Quinn? Była tam taka scena w której Roger Moore skakał po krokodylach. Tak właśnie wyglądało to na szlaku.
Po drodze spotykaliśmy ludzi, którzy mimo, że szlak jest jednokierunkowy, wracali. Ostrzegali, co prawda przed czymś, ale nie do końca zrozumiałem o co chodzi. Wspominali coś o wodzie, ale kiedy trzeci raz zamoczyłem buty, przestało to być dla mnie problemem. Doszliśmy w końcu do słynnych Wodospadów. Pierwszym problemem było już dojście do drabiny której podstawa była pod wodą. Kilka dorzuconych kamieni załatwiło tą sprawę.
Kolejny wodospad zwiększył swoje rozmiary po opadach i obejmował swoim rażeniem następną z drabinek. Na samej górze znaleźliśmy główną przeszkodę, która powodowała, że ludzie wracali. Drzewo się obsunęło, spadło na kładkę i ją złamało. Przy okazji zrywając też łańcuchy. Kładka się trzęsła i trzymała się tylko na kilku śrubkach. W tym momencie się zastanawialiśmy czy iść po zepsutej kładce, czy schodzić po drabinie, które nie do końca była dostosowana do tego, by poruszać się po niej w dół. Z pomocą przyszedł strażnik leśny, który powiedział, że kładka musi wytrzymać. Oczywiście trzęsła się dalej tak samo, ale jakoś się udało :)
Później było trochę więcej wody :)
I jeszcze więcej wody :) Jeśli uważacie, że macie super buty, które nie przemakają, to była okazja to zweryfikować :) Jedyne, które nie przemakają to te wymyślone przez firmę Aigle. Przy pokonywaniu tej przeszkody ważne było, aby pogodzić się z tym, że jest mokro i nie spieszyć się, gdyż panika mogłaby doprowadzić do wypadku.
Potem już było trochę lepiej, ale dalej mokro.
Na zakończenie szlaku, można było zjeść obiad. Na tą okazję przygotowałem clafoutis. Jest to idealne jedzenie, które można przygotować sobie wcześniej. Oryginalnie clafoutis to deser z owoców, tak i ja zrobiłem, tyle, że nie z tych słodkich :)
Składniki:
- groszek konserwowy
- fasola czerwona z puszki
- mąka
- woda
- proszek do pieczenia
Wykonanie:
Groszek i fasolę wrzucamy do miski. Zasypyjemy mąką i dolewamy wody. Chodzi o to, żeby ciasto służyło zaledwie jako lepik, czyli żeby nie dominowało. Dodajemy pół łyżeczki proszku do pieczenia i mieszamy. Wkładamy do nagrzanego do 180 stopni piekarnika i pieczemy pół godziny.
Wieczorem trzeba było się rozgrzać. Idealny do tego był lokalny trunek TATRATEA. To, jak sama nazwa wskazuje, nalewka herbaciana, ale występuje w wielu ciekawych smakach. Mój ulubiony zbójnicki, czyli zioła z malinami. Moc - 72% :)
Tego dnia poznaliśmy Roberta z Rzeszowa, który jest mistrzem w wyrabianiu domowych alkoholi i dowiedzieliśmy się od niego, że Sucha Bela została zamknięta :) Innymi słowy, byliśmy jednymi z niewielu osób, które pokonały ten szlak w takich warunkach.
Na drugi dzień poszliśmy na kolejny ciekawy szlak. Właściwie sztandarowy, jeśli chodzi o Słowacki Raj, czyli Przełom Hornadu. Trasa idzie wzdłuż rzeki i jak to zwykle przy okazji rzek bywa, widoki są bardzo ciekawe. Z uwagi na to, że zmoczyłem wysokie buty, ubrałem niskie podejściówki, z nieco cieńszą podeszwą, co, w mojej ocenie, przy chodzeniu po klamrach, ze względu na lepsze wyczucie, miało się sprawdzić lepiej niż gruba podeszwa.
Płynąc kajakiem, można zwiedzić jeszcze więcej.
Natomiast nie oszukujmy się, większość osób przyjeżdża tam w innym celu. Główną atrakcją tego szlaku jest sposób jego pokonywania. Prawdziwym problemem są jednak ludzie, którzy nie do końca są gotowi na takie przygody. Zabawa zaczyna się wtedy, kiedy idziecie za kimś takim, ten ktoś zaczyna panikować, wy musicie się zatrzymać i stoicie przytuleni do skały, na małym kwadraciku nad przepaścią, co nie jest dla was naturalną pozycją, więc też jest niekomfortowe. Niestety, z uwagi na to, że ludzi było dużo, nie zawsze można było sobie pozwolić na to, aby iść po tym samemu.
Od czasu do czasu następowała zmiana strony brzegu za pomocą równie urokliwych mostów linowych.
W końcu w okolicy młynu można było spokojnie zjeść. Na zdjęciu kanapki z jednym z moich ulubionych dodatków :) Myślę, że poznajecie tą roślinę :) Do tego coś, co jest fenomenem w byłej Czechosłowacji. Cola lana z kija.
Idziemy dalej i wchodzimy na teren, przed którym wisi ostrzeżenie o spadających drzewach :) Co potwierdza ten widok.
Na szlaku też trafiliśmy jedno, całkiem świeże.
Skręciliśmy w stronę ruin klasztoru z XIII wieku i po drodze jeszcze taki punkt widokowy. Dla takich chwil warto się zmęczyć.
Po szlaku czas na jakiś pożywny obiad. Tym razem wersja wędrówkowa. Kiedy idziecie w góry, nigdy nie wiecie, gdzie traficie. Czasem wrzątek jest jedynym na co możecie liczyć. Również wtedy kiedy macie ze sobą kuchenkę, warto nie marnować czasu i gazu na długie gotowanie. W tym celu bardzo dobrze sprawdza się znana miłośnikom twórczości Janusza Christy, kasza gryczana ze skwarkami. Tyle, że sojowymi :) Dlaczego sojowe? Bo granulat sojowy przygotowuje się bardzo szybko, a przy tym jest stosunkowo bogatym źródłem wartości odżywczych. Kasza oczywiście nie cała, tylko w płatkach.
Składniki:
- płatki kaszy gryczanej
- granulat sojowy
- przyprawa prażona cebula.
Wykonanie:
Kaszę mieszamy z granulatem i zalewamy wrzątkiem. Doprawiamy cebulą. Silikonowe, poręczne, składane pojemniki ustępują tylko jedną rzeczą aluminiowych. Nie da się w nich gotować :)
W drodze powrotnej zajechaliśmy na Zamek Spiki z XI wieku, który jest uznawany za jedną z największych budowli tego typu w Europie. Powiem szczerze, że jak na taką atrakcję, to dojazd i wskazówki dojścia, mogłyby być lepiej oznaczone.
Oczywiście zwiedziłem zamkową kuchnię.
A także mini kuchnię w sali tortur, w której przygotowywano różne ciekawe "zupy" :)
No to miejsce odfajkowane. Choć pewnie tam kiedyś (nie za szybko) wrócę, bo zostało mi jeszcze Kysel i Sokół. Tym razem będę szukał noclegu w Podlesoku, który jest centrum towarzyskim, a nie w oddalonych o kilka km Hrabusicach, w których i tak nic nie ma :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz