niedziela, 3 listopada 2024

Coques i moja przygoda w zalanej Walencji

Tak się składa, że mam znajoma w Alicante, którą mogę od czasu do czasu odwiedzić. Mieszka bez dzieci, więc nie jest to problematyczne. Korzystając z okazji postanowiłem odwiedzić Walencję. Mówi mi, jedź we wtorek, będzie padało, nie skorzystasz z Alicante, akurat zwiedzisz sobie muzea, więc deszcz nie będzie Ci przeszkadzał. No w sumie racja.
Postanowiłem wyruszyć pociągiem. Widzę, że od mojej ostatniej wizyty 2 lata temu sporo się zmieniło. Kiedyś sprawdzali tylko bagaż na prześwietleniu, a w kieszeniach od spodni mogłem wnieść nawet granaty. Teraz kontrola była dokładniejsza niż ta, z którą miałem do czynienia w Chinach.

Po wyjściu, kierunek muzeum. Po drodze znane atrakcje jak stare miasto i targowisko.



Słynna brama, która swego czasu była więzieniem o łagodnym rygorze, bo dla szlachty :)


Jak macie czas, to polecam się oddać dérive, zgodnie z sytuacjonistyczną teorią poznawania miasta. 


Walencja słynie ze swojego street artu, co widać na każdym kroku.






Momentami czułem się jak w Berlinie :)


Koty to jest bardzo ważny element ulicznej sztuki w Walencji.


Te koty możecie spotkać na całym starym mieście.


A oto jeden z ważniejszych eksponatów Słynny dom dla kotów.


Czasem sztuka miała wymiar polityczny. Walencja jako jedna z wielu miast dołącza do ruchu antyturystycznego. Nie dlatego, że turyści jakoś specjalnie przeszkadzają obywatelom miasta, tylko dlatego, że z powodu turystyki są wyższe ceny w mieście co odbija się na mieszkańcach, a ponad to wykupowanie przez duże fundusze inwestycyjne mieszkań pod najem krótkoterminowy przyczynia się do kryzysu mieszkaniowego.


Skoro już o mieszkaniach mowa, to w Walencji znajduje się mekka deweloperów, gdzie można podejrzeć jeden z najwęższych budynków w Europie.


Byłem nawet na mszy :) Wbiłem się na chwilę, aby uniknąć opłat za oglądanie kielicha. Tak, jak na świecie znajduje się kilkadziesiąt gwoździ, którymi był przybity do krzyża bohater chrześcijańskich mitów - Jezus, tak znajduje się kilka kielichów, z których powyższy, pił wino, zanim go przybili do krzyża. To jeden z nich.



Moim głównym celem było Miasto Sztuki i Nauki. Miasto to dobre określenie, bo trzeba przyznać, że mają rozmach sk..... :)


Tuż obok znajdują się bloki przypominające słynne neapolitańskie Vele di Scampia.


Orałem dwa budynki za cel. Muzeum Nauki i Oceanarium.

To pierwsze, zdecydowanie szkoda czasu i pieniędzy, choć nie było aż takie drogie, więc raczej czasu.
Jak dla mnie przeznaczone raczej dla szkolnych wycieczek, aby korzystały z wielu instalacji do uczenia przez zabawę, do których i tak Wam będzie ciężko się dopchać. 
Skorzystałem z niewielu, w tym w sali o kosmosie, z tunelu, który sprawdzał moją wrażliwość na chorobę lokomocyjną wywołaną szybkimi prędkościami.


Gwóźdź programu, a przynajmniej na tym etapie jeszcze mi się wydawało, że to będzie główną atrakcją, czyli oceanarium.
Kompleks jest podzielony na strefy klimatyczne, od tropików po Arktykę, a także strefy podwodne, nawodne i nad wodne. Oczywiście główną atrakcją jest ten tunel.


Fani animacji "Gdzie jest Nemo" również znajdą coś dla siebie :)


W strefie arktycznej spotkacie Białuchy, nie mylić z Bieługą, z których pobiera się kawior :)


Jeśli będziecie mieli szczęście, to traficie na show, czyli karmienie fok.


Niedaleko miasteczka znajduje się też bardzo ciekawa atrakcja Park Guliwer, czyli instalacja w kształcie leżącego człowieka, po której możecie chodzić i bawić się, niczym w słynnej książce autora, który promował jedzenie dzieci podczas głodu w Irlandii.


Park Guliwer jest zresztą częścią tzw. plant, czyli terenów po fosie i murach obronnych, obecnie zamienionych na tereny zielone. W których możecie są wyznaczone ścieżki tylko dla biegaczy.


Okazało się, że to nie Oceanarium było atrakcją dnia. Idąc na pociąg powrotny przechadzałem się zupełnie nieświadomy po mieście, dziwiąc się, że tak mocno wieje, zupełnie nie wiedząc, że całkiem niedaleko jest tornado.
Po dojściu na dworzec zaniepokoiła mnie ogromna kolejka do informacji i opancerzony samochód prewencji przed dworcem. Każdy z pociągów po kolei otrzymywał status Cancelado. W zasadzie jeszcze nie zaczęły przychodzić alerty na telefon, a w informacji usłyszałem tylko Sorry Buddy. Utknąłem w mieście, póki co na jedną noc. Całe szczęście mając jakieś fundusze na hostel. 
Rano okazało się, że region nawiedziła powódź o niespotykanych rozmiarach. W 8 godzin spadło prawie 500 l wody na 1 m2. Zalewając pobliskie tereny i zrzucając auta na kupę, jakby były śmieciami. Duże auta nie były w cale bezpieczne, bo wiatr powywracał bez trudu wielotonowe ciężarówki na autostradzie. Kiedy to piszę liczba ofiar przekroczyła 200, co jest europejskim rekordem. Nie wszystkie trupy jeszcze znaleziono, bo w pierwszej kolejności należało udrożnić kanał zaopatrzeniowy do odciętego miasta. 
Skoro o tym mowa, to w centrum szybko zostały posprzątane szkody i życie wyglądało w miarę normalnie.


Poza detalami, jak turyści oblegający dworce, budynki słynnej sieci z kawą, a także kobiety, które mogły prezentować w końcu swoje "Huntery" i dla nikogo nie było to dziwne, że chodzą w nich w upale.
Owoce, które przyjeżdżają świeże znikały z półek, bo nie było nowych, a do tego ucierpiały uprawy, które w większości zaopatrują Hiszpanię w cytrusy. Ogólnie za miastem były wszędzie porozrzucane kaki, co dla mnie stanie się chyba symbolem tej powodzi. Cała reszta towarów schodziła w normalnym tempie, co oznacza, że albo rosyjskie ataki FIMI nie przybrały na intensywności, albo Hiszpanie są na nie bardziej odporni, bo paniki nie było. Co nie zmienia faktu, że miasto było odcięte, zarówno jeśli chodzi o transport drogowy, jak i kolejowy. 
Trzeciego dnia drogi zostały lekko udrożnione, choć teoretycznie tylko dla służb i zaopatrzenia. Udało mi się ewakuować z miasta, mijając po drodze straszne obrazy. 



Tu widać dokąd była woda.


I porozrzucane kaki.


Co się stało?
Zimna masa powietrza zderzyła się z ciepłą znad morza, co powoduje ulewy. Klimat się ociepla, może bardziej paruje, więc w tej ciepłej było więcej wody. Władza jak zwykle dała ciała. Meteorolodzy ostrzegali władze lokalne, kilka dni wcześniej, ale każdy miał ich zdanie gdzieś. Jak już walnęło, to okazało się, że nikt nie był na to przygotowany, ale szczęście w nieszczęściu, że udrożniono niedawno kanalizację, więc trochę przyjęła na siebie. Było niewiele lepiej, ale lepiej. 
Oczywiście Szury już mówią, że to jakieś anteny światowego rządu wywołały huragan i na dowód tego pokazują, wszędzie jedno i to samo zdjęcie jakiś dziwnych chmur. Ja żadnych dziwnych chmur nie widziałem w każdym razie.

Od razu znalazło się tysiące ochotników, którzy zjawili się pomagać przy zniszczeniach. punkt zbiórki był we wspomnianym wcześniej Oceanarium, ale zabrakło sztabu i powstał chaos. Usuwanie szkód trwa, podobnie jak wyciąganie ciał, choć znaleźli po 3 dniach żywą kobietę w samochodzie.

W Walencji utknąłem 3 dni, z małym plecaczkiem i tym co ma się wychodząc na miasto. Szczęśliwie jeszcze z kartą debetową i pieniędzmi na koncie, bo spałbym na dworcu do dziś. Przerażające było to, że główna tragedia była dosłownie 10 minut drogi ode mnie. Na szczęście nie wszyscy hotelarze zaczęli wykorzystywać sytuację, ale zdarzały się nieprzyjemne sytuacje. Pierwszej nocy w motelu właściciel nie chciał przyjąć mojej rezerwacji z booking, bo ludzie z ulicy byli skłonni zapłacić więcej. Skończyło się interwencją na infolinii. Znacznie szybciej zareagował wynajmem aut i ceny wzrosły o 1000%.

Przejdźmy do przepisu. Coques to takie wypieki podobne do pizzy, czyli na drożdżowym spodzie, na słodko i słono, a na wierzchu co tylko chcecie, co widać na zdjęciach     .

Składniki:

- mąka
- drożdże
- olej
- jakiś farsz (bardzo popularny to cukinia i cebula w sosie pomidorowym, ale może też być kaszanka)



Wykonanie:

Drożdże rozrabiamy z małą ilością letniej wody i odrobiną mąki. Czekamy, aż się "ruszą".
Dodajemy trochę oleju i tyle mąki, aby ciasto nie lepiło się do rąk po wyrobieniu.
Rozprowadzamy na blaszce i czekamy aż urośnie. Kładziemy ulubione dodatki i wkładamy do nagrzanego do 200 stopni Celsjusza piekarnika na 20 minut.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz