piątek, 15 listopada 2024

Himmel und Erde

Czyli niebo i ziemia. Połączenie w jednym daniu ziemniaków, które, jak sama nazwa wskazuje leżą w ziemi, a także jabłek, które są na drzewach. Drzewa są wysokie, zasadniczo wyższe niż ludzie, więc są bliżej nieba niż ludzie na ziemi. Dodatkowo ziemniaki komponują się idealnie w Niemczech z jabłkami, gdyż inna nazwa tych pierwszych to jabłka ziemne.

Kiedyś zresztą pisałem o takim połączeniu, które pojawiło się w kultowej książce Das Boot. Link tutaj.

Metody są różne. Najprościej wykorzystuje się jabłka z kompotu i gniecie razem z ziemniakami. Głównie bliżej Holandii.

Bywają jednak przepisy, gdzie podsmaża się słuszne kawałki jabłek i podaje jako osobny składnik dania. Najczęściej podawane z cebulę i kaszanką.

Ja postanowiłem pójść na kompromis i podsmażyłem cebulę z kawałkami jabłka.

Składniki:

- kaszanka
- cebula
- kwaśne jabłka
- ziemniaki


Wykonanie:

Ziemniaki gotujemy i tłuczemy.
Cebulę lekko podsmażamy. Dodajemy obrane i pokrojone jabłka, i dalej podsmażamy.
Kaszankę podsmażamy i mieszamy z cebulą i jabłkami.

piątek, 8 listopada 2024

Makaron z twarogiem i cebulą

Na początku pomyślałem, że to mogłoby być takie moje comfort food, bo pamiętam to z dzieciństwa, ale potem sobie przypomniałem, że jadaliśmy to w przedszkolu, a po sadystycznych pracownicach przedszkola stosujących kary fizyczne i psychiczne mam traumę, więc raczej nie komfort.

Prawda jest taka, że danie to pojawiało się często na stołówkach należących do placówek oświatowych. O ile w tych przedszkolnych uczestniczyłem, bo nie miałem innego wyjścia, o tyle już w szkole obiady jadłem w domu, więc i to danie znikło z mojego jadłospisu.

Składniki:

- makaron
- twaróg
- cebula


Wykonanie:

Makaron gotujemy według przepisu na opakowaniu.
Cebulę obieramy, kroimy w kostkę i mocno podsmażamy.
Mieszamy z makaronem. Dodajemy pokruszony twaróg i mieszamy.

niedziela, 3 listopada 2024

Coques i moja przygoda w zalanej Walencji

Tak się składa, że mam znajoma w Alicante, którą mogę od czasu do czasu odwiedzić. Mieszka bez dzieci, więc nie jest to problematyczne. Korzystając z okazji postanowiłem odwiedzić Walencję. Mówi mi, jedź we wtorek, będzie padało, nie skorzystasz z Alicante, akurat zwiedzisz sobie muzea, więc deszcz nie będzie Ci przeszkadzał. No w sumie racja.
Postanowiłem wyruszyć pociągiem. Widzę, że od mojej ostatniej wizyty 2 lata temu sporo się zmieniło. Kiedyś sprawdzali tylko bagaż na prześwietleniu, a w kieszeniach od spodni mogłem wnieść nawet granaty. Teraz kontrola była dokładniejsza niż ta, z którą miałem do czynienia w Chinach.

Po wyjściu, kierunek muzeum. Po drodze znane atrakcje jak stare miasto i targowisko.



Słynna brama, która swego czasu była więzieniem o łagodnym rygorze, bo dla szlachty :)


Jak macie czas, to polecam się oddać dérive, zgodnie z sytuacjonistyczną teorią poznawania miasta. 


Walencja słynie ze swojego street artu, co widać na każdym kroku.






Momentami czułem się jak w Berlinie :)


Koty to jest bardzo ważny element ulicznej sztuki w Walencji.


Te koty możecie spotkać na całym starym mieście.


A oto jeden z ważniejszych eksponatów Słynny dom dla kotów.


Czasem sztuka miała wymiar polityczny. Walencja jako jedna z wielu miast dołącza do ruchu antyturystycznego. Nie dlatego, że turyści jakoś specjalnie przeszkadzają obywatelom miasta, tylko dlatego, że z powodu turystyki są wyższe ceny w mieście co odbija się na mieszkańcach, a ponad to wykupowanie przez duże fundusze inwestycyjne mieszkań pod najem krótkoterminowy przyczynia się do kryzysu mieszkaniowego.


Skoro już o mieszkaniach mowa, to w Walencji znajduje się mekka deweloperów, gdzie można podejrzeć jeden z najwęższych budynków w Europie.


Byłem nawet na mszy :) Wbiłem się na chwilę, aby uniknąć opłat za oglądanie kielicha. Tak, jak na świecie znajduje się kilkadziesiąt gwoździ, którymi był przybity do krzyża bohater chrześcijańskich mitów - Jezus, tak znajduje się kilka kielichów, z których powyższy, pił wino, zanim go przybili do krzyża. To jeden z nich.



Moim głównym celem było Miasto Sztuki i Nauki. Miasto to dobre określenie, bo trzeba przyznać, że mają rozmach sk..... :)


Tuż obok znajdują się bloki przypominające słynne neapolitańskie Vele di Scampia.


Orałem dwa budynki za cel. Muzeum Nauki i Oceanarium.

To pierwsze, zdecydowanie szkoda czasu i pieniędzy, choć nie było aż takie drogie, więc raczej czasu.
Jak dla mnie przeznaczone raczej dla szkolnych wycieczek, aby korzystały z wielu instalacji do uczenia przez zabawę, do których i tak Wam będzie ciężko się dopchać. 
Skorzystałem z niewielu, w tym w sali o kosmosie, z tunelu, który sprawdzał moją wrażliwość na chorobę lokomocyjną wywołaną szybkimi prędkościami.


Gwóźdź programu, a przynajmniej na tym etapie jeszcze mi się wydawało, że to będzie główną atrakcją, czyli oceanarium.
Kompleks jest podzielony na strefy klimatyczne, od tropików po Arktykę, a także strefy podwodne, nawodne i nad wodne. Oczywiście główną atrakcją jest ten tunel.


Fani animacji "Gdzie jest Nemo" również znajdą coś dla siebie :)


W strefie arktycznej spotkacie Białuchy, nie mylić z Bieługą, z których pobiera się kawior :)


Jeśli będziecie mieli szczęście, to traficie na show, czyli karmienie fok.


Niedaleko miasteczka znajduje się też bardzo ciekawa atrakcja Park Guliwer, czyli instalacja w kształcie leżącego człowieka, po której możecie chodzić i bawić się, niczym w słynnej książce autora, który promował jedzenie dzieci podczas głodu w Irlandii.


Park Guliwer jest zresztą częścią tzw. plant, czyli terenów po fosie i murach obronnych, obecnie zamienionych na tereny zielone. W których możecie są wyznaczone ścieżki tylko dla biegaczy.


Okazało się, że to nie Oceanarium było atrakcją dnia. Idąc na pociąg powrotny przechadzałem się zupełnie nieświadomy po mieście, dziwiąc się, że tak mocno wieje, zupełnie nie wiedząc, że całkiem niedaleko jest tornado.
Po dojściu na dworzec zaniepokoiła mnie ogromna kolejka do informacji i opancerzony samochód prewencji przed dworcem. Każdy z pociągów po kolei otrzymywał status Cancelado. W zasadzie jeszcze nie zaczęły przychodzić alerty na telefon, a w informacji usłyszałem tylko Sorry Buddy. Utknąłem w mieście, póki co na jedną noc. Całe szczęście mając jakieś fundusze na hostel. 
Rano okazało się, że region nawiedziła powódź o niespotykanych rozmiarach. W 8 godzin spadło prawie 500 l wody na 1 m2. Zalewając pobliskie tereny i zrzucając auta na kupę, jakby były śmieciami. Duże auta nie były w cale bezpieczne, bo wiatr powywracał bez trudu wielotonowe ciężarówki na autostradzie. Kiedy to piszę liczba ofiar przekroczyła 200, co jest europejskim rekordem. Nie wszystkie trupy jeszcze znaleziono, bo w pierwszej kolejności należało udrożnić kanał zaopatrzeniowy do odciętego miasta. 
Skoro o tym mowa, to w centrum szybko zostały posprzątane szkody i życie wyglądało w miarę normalnie.


Poza detalami, jak turyści oblegający dworce, budynki słynnej sieci z kawą, a także kobiety, które mogły prezentować w końcu swoje "Huntery" i dla nikogo nie było to dziwne, że chodzą w nich w upale.
Owoce, które przyjeżdżają świeże znikały z półek, bo nie było nowych, a do tego ucierpiały uprawy, które w większości zaopatrują Hiszpanię w cytrusy. Ogólnie za miastem były wszędzie porozrzucane kaki, co dla mnie stanie się chyba symbolem tej powodzi. Cała reszta towarów schodziła w normalnym tempie, co oznacza, że albo rosyjskie ataki FIMI nie przybrały na intensywności, albo Hiszpanie są na nie bardziej odporni, bo paniki nie było. Co nie zmienia faktu, że miasto było odcięte, zarówno jeśli chodzi o transport drogowy, jak i kolejowy. 
Trzeciego dnia drogi zostały lekko udrożnione, choć teoretycznie tylko dla służb i zaopatrzenia. Udało mi się ewakuować z miasta, mijając po drodze straszne obrazy. 



Tu widać dokąd była woda.


I porozrzucane kaki.


Co się stało?
Zimna masa powietrza zderzyła się z ciepłą znad morza, co powoduje ulewy. Klimat się ociepla, może bardziej paruje, więc w tej ciepłej było więcej wody. Władza jak zwykle dała ciała. Meteorolodzy ostrzegali władze lokalne, kilka dni wcześniej, ale każdy miał ich zdanie gdzieś. Jak już walnęło, to okazało się, że nikt nie był na to przygotowany, ale szczęście w nieszczęściu, że udrożniono niedawno kanalizację, więc trochę przyjęła na siebie. Było niewiele lepiej, ale lepiej. 
Oczywiście Szury już mówią, że to jakieś anteny światowego rządu wywołały huragan i na dowód tego pokazują, wszędzie jedno i to samo zdjęcie jakiś dziwnych chmur. Ja żadnych dziwnych chmur nie widziałem w każdym razie.

Od razu znalazło się tysiące ochotników, którzy zjawili się pomagać przy zniszczeniach. punkt zbiórki był we wspomnianym wcześniej Oceanarium, ale zabrakło sztabu i powstał chaos. Usuwanie szkód trwa, podobnie jak wyciąganie ciał, choć znaleźli po 3 dniach żywą kobietę w samochodzie.

W Walencji utknąłem 3 dni, z małym plecaczkiem i tym co ma się wychodząc na miasto. Szczęśliwie jeszcze z kartą debetową i pieniędzmi na koncie, bo spałbym na dworcu do dziś. Przerażające było to, że główna tragedia była dosłownie 10 minut drogi ode mnie. Na szczęście nie wszyscy hotelarze zaczęli wykorzystywać sytuację, ale zdarzały się nieprzyjemne sytuacje. Pierwszej nocy w motelu właściciel nie chciał przyjąć mojej rezerwacji z booking, bo ludzie z ulicy byli skłonni zapłacić więcej. Skończyło się interwencją na infolinii. Znacznie szybciej zareagował wynajmem aut i ceny wzrosły o 1000%.

Przejdźmy do przepisu. Coques to takie wypieki podobne do pizzy, czyli na drożdżowym spodzie, na słodko i słono, a na wierzchu co tylko chcecie, co widać na zdjęciach     .

Składniki:

- mąka
- drożdże
- olej
- jakiś farsz (bardzo popularny to cukinia i cebula w sosie pomidorowym, ale może też być kaszanka)



Wykonanie:

Drożdże rozrabiamy z małą ilością letniej wody i odrobiną mąki. Czekamy, aż się "ruszą".
Dodajemy trochę oleju i tyle mąki, aby ciasto nie lepiło się do rąk po wyrobieniu.
Rozprowadzamy na blaszce i czekamy aż urośnie. Kładziemy ulubione dodatki i wkładamy do nagrzanego do 200 stopni Celsjusza piekarnika na 20 minut.





sobota, 26 października 2024

Pekin i 火腿肠串

Korzystając z okazji wywołanej promocją Szalona Środa postanowiłem zmienić swoje plany wakacyjne i wybrałem się w miejsce, do którego, szczerze mówiąc, nigdy nie planowałem się wybrać. Do stolicy Chin, Pekinu.

Latają tam bezpośrednie połączenia z Warszawy, trochę okrężną drogą przez Rumunię z powodu wojny. 
W ramach tak długiego lotu przysługują Wam dwa posiłki i napoje, Gorące i zimne. Przy czym nie ma jak w niemieckich liniach, że można wybrać tylko jedną rzecz, tu po nalaniu pierwszej, otrzymujemy pytanie "Czy coś jeszcze?". Trasę umila nam personalny wyświetlacz, na którym możemy odtworzyć filmy, których jest pokaźna biblioteka, a także pograć w gry.

Ogólnie sam Pekin to bardzo nudne i monotonne miasto o czym świadczy zerowa ilość wpisów w moim ulubionym turystycznym serwisie "Atlas Obscura". Co nie znaczy, że dla kogoś, kto jest tam pierwszy raz, nie ma rzeczy egzotycznych. Już same handlowe ulice, które kipią tandetą, za to świetnie wychodzą na zdjęciach :)


Minusem tych ulic są skutery elektryczne, które są tam na takich prawach jak u nas hulajnogi. Są wszędzie. Po prostu trąbią i wjeżdżają w tłum. Nie wiem o co chodzi, ale światła też ich nie obowiązują i wbijają się pomiędzy przechodzącymi pieszymi. Wiem natomiast, że są mocno przekonani o sile swojej pozycji do tego stopnia, że kiedy ktoś im przeszkadza w trasie, może dojść do rękoczynów, do których w Chinach musi dochodzić często, bo każdy lokal ma na wyposażeniu tarczę policyjną i chwytak do ludzi.

Centralnym miejscem Pekinu jest plac Niebiańskiego Spokoju, czyli miejsce, w którym w 1989 roku oficjalnie nic się nie wydarzyło. Tzn. nic poza promowanym również przez Chińczyków obrazem człowieka, który stoi przed czołgiem. Zachód zrobił Chińczykom przysługę tym zdjęciem, bo wzmocnione przez samych zainteresowanych pozwoliło odwrócić uwagę od krwawo stłumionych protestów kilkaset metrów dalej.

W każdym razie, na plac nie da się tak po prostu wejść. Należy ogarnąć sobie imienny bilet. W ogóle na terenie wokół placu musicie się przygotować na częstsze kontrole dokumentów. Mi się udało zobaczyć plac tylko z tej odległości.


Znacznie łatwiej jest się dostać do Parku Beihai. W mojej ocenie najlepszego parku w Pekinie. Wstęp płatny, ale warto. W ramach niego macie wiele atrakcji jak świątynie, kompleksy budowli i ogrodów.


Moim zdaniem najciekawszą była Miaoxiangting.


Dalej jest Xitian Fanjing.


W historycznych miejscach w weekendy można spotkać, głównie młode Chinki, w strojach Hanfu, czyli inspirowanych strojami historycznymi, wraz z towarzyszącymi im fotografami. Panuje moda wśród Chińczyków na paradowanie w tych strojach i uwiecznianie tych momentów w mediach społecznościowych. Dynastia, na której są wzorowane zależy od regionu. W Pekinie rządzi Qing i Ming. 


Centralnym miejscem parku jest wyspa i Biała Wieża. Można tam dojść przez most, albo skorzystać z wodnej taksówki.


Wieża, jak na wieżę przystało, jest wysoka, dlatego trochę trzeba się postarać, żeby się wdrapać.


Kolejny ciekawy park z jeziorem i stanowiskami do obserwacji ptaków to park przy pałacu Letnim.


Znajduje się tam budynek w kształcie parowca.


Główną atrakcją, za którą musicie dodatkowo zapłacić (wstęp do parku też jest płatny), jest pałac letni i trzeba przyznać, że rozciąga się z niego piękny widok.


Natomiast tylko widok, bo nie można wejść do środka. W mojej ocenie wdrapywanie się tam jest bezcelowe, zwłaszcza, jeśli to Wasz kolejny budynek.


Znacznie lepsze są okoliczne atrakcje, w ramach parku. Np. Hua Zhongyou. Szczerze mówiąc, tu było tak ładnie, że początkowo to wziąłem za Pałac Letni.



Ale wiadomo, że Pekin to głównie Zakazane Miasto. Tu niestety nie wejdziecie z marszu i musicie sobie wcześniej ogarnąć wejściówkę, których jest co prawda wiele tysięcy, ale szybko się rozchodzą.
Jeśli przyszło Wam stać kiedykolwiek w jakiś długich kolejkach, zapewniam Was, że to nic w porównaniu z tym co tu zobaczycie. Jednakże te kolejki bardzo szybko się posuwają.


Zasadniczo krajobraz, podczas zwiedzania będzie bardzo monotonny, zwłaszcza, że elektroniczny przewodnik nie działa najlepiej, także nawet go nie bierzcie. Szkoda pieniędzy.


Natomiast Miasto ma momenty.


Zwłaszcza jak pokonacie klimatyczne drogi, niczym bohaterowie serii gier Dynasty Warriors :) Po drodze będziecie mijać wielkie kadzie, które kiedyś służyły do przechowywania wody na wypadek pożaru. Zresztą takie same możecie spotkać w każdym historycznym miejscu.


Ogrody, to jest w końcu coś, co przełamuje monotonię.



Gdyby nie one umarłbym z nudów. I nawet dziewczyny w strojach Hanfu nie ratowały sytuacji :)
Tu spotkała mnie bardzo ciekawa historia. Chińczycy są bardzo hałaśliwi, ekspresyjni, ale też bardzo ciepli przy bliskich kontaktach. Pod schodami czekała pani z wózkiem inwalidzkim, gdyż jej mąż z synem wprowadzali dziadka po schodach. Zaproponowałem pomoc we wniesieniu. Pani najpierw była w szoku i machała ręką, Potem w jeszcze większym szoku, gdyż pomogłem też z drugimi schodami. Co w Chinach przeoranych przez mocarstwa kolonialne było nie do pomyślenia, że biały człowiek coś dźwiga. Efekt taki, że dziękowała mi cała rodzina, a nawet ochroniarze.


Wzdłuż Zakazanego Miasta biegnie handlowa ulica, na której oczywiście możecie znaleźć salon piękności Hanfu, gdzie wypożyczą Wam strój i zrobią odpowiednią stylizację. To stało się naprawdę ważną dziedziną gospodarki.


Na przeciwko ulicy macie hutongi, czyli stare budownictwo społeczne. Między nimi możecie znaleźć darmową (ale mniejszą) alternatywę dla zakazanego miasta, za zupełną darmochę :)


Ostatnią świątynię jaką chciałem zwiedzić, z uwagi również na jej walory historyczne, to Świątynia Niebios. Powiem tak. Jeśli to kolejna świątynia na Waszej liście, to już nie zrobi takiego wrażenia, tym bardziej, że będą tam tłumy, bo wejście jest z marszu.


Natomiast zdecydowanie polecam poszwendać się po parku, gdzie możecie znaleźć spokojne miejsce, a tam spotkać co najmniej dwa gatunki wiewiórek i dwa gatunki srok.


No ale wiadomo, że Chiny to Wielki Mur. Do muru dojeżdża pociąg. Potem macie dwie trasy. Z buta lub kolejką. Na kolejkę trochę poczekacie. Obie trasy prowadzą na inne odcinki muru. 
Generalnie mur to nie jest przechadzka po promenadzie, to jest bardzo wymagająca górska wspinaczka, a przynajmniej na tym odcinku. Do tego w tłumie ludzi, którzy niekoniecznie pamiętają, żeby poruszać się prawą stroną i żeby nie blokować przejścia w trudnych momentach.


Dwa km od stacji kolejowej jest przystanek autobusowy, gdzie jeździ linia do Pekinu. Chyba 677. Wracałem autobusem, z uwagi na brak miejsc w pociągu i żałuję, że nie zdecydowałem się na niego od początku, gdyż trasa była malownicza, a i wydaje się, że prowadzi do ciekawego kawałka muru.


Wspominałem o hutongach. W centrum nie m bloków, tylko stare domki. Bogaci mają otoczoną murem willę, a biedni dzielą podwórka między siebie.





Oczywiście dwudziestomilionowe miasto to nie tylko hutongi.




Chińczycy uwielbiają pomniki. Uwielbiają też trzymać nos w telefonie i palić. W toaletach są podstawki na telefon, ale często gaszą na nich papierosy. Chińczycy mają słabą samoorganizację, za to przestrzegają nadanych im instrukcji. Jeśli nie ma napisane, że nie wolno gasić tam papierosów, to znaczy, że wolno. Tak jak tu w pomnikowym talerzu.


A małe pomniki, wiele o zabarwieniu kulinarnym, są na każdym kroku.


Co jadłem? Dużo rzeczy. Jaka jest kuchnia Pekinu? Baaaaardzo tłusta i duuuużo cukru.
Codziennie chodziłem tu po śniadanie, czyli batoniki z orzechów w cukrze, z różnymi dodatkami. Koszt 3 batonów - około 5 zł.


Chiny to też herbata. Tu macie najsłynniejszy dom herbaciany w Pekinie. Podobno. Nie próbowałem, bo akurat nie jestem miłośnikiem herbat. #teamkawa.


Jak z tym państwem policyjnym? Dużo policji, dużo kamer, ciągłe kontrole bagaży i bramki jak na lotnisku. Miejscowym skanują dowody, na turystów machają ręką. Choć raz wieczorem zaczepiła mnie policja, ale byłem blisko Placu Niebiańskiego Spokoju, czyli najpilniej strzeżonego miejsca jakie widziałem w Pekinie :)
Tak to prawda, że w Chinach są obozy reedukacji. Te oficjalne dla przestępców i nieoficjalne obozy koncentracyjne dla niepokornych mniejszości etnicznych. O Tybecie świat zapomniał, może dlatego, że dla prostego Tybetańczyka najazd Chin mógł być kojący, ale na tapecie są Ujgurzy. Tam mamy do czynienia z rugowaniem ludności rdzennej pod pozorem walki z terroryzmem.
Policja nie nosi broni na wierzchu. Mają tylko tarcze, długie kije i chwytaki do ludzi.
Czy faktycznie AI ocenia tam ludzi? I tak, i nie. Nie zapominajmy, że, owszem, dane są zbierane, jest infrastruktura, ale póki co, trudno to przetworzyć. Ledwo poradzono sobie z centralnym rejestrem długów (to ten mityczny Social Scoring).

Chiny są mocno scyfryzowane. Nie zrobicie nic bez telefonu. To głównie nim się płaci i to nawet na straganach. Do tego musicie sobie podpiąć kartę do aplikacji AliPay. WeChat jest trudny do ogarnięcia, bo musi Wam inny user potwierdzić, a może to zrobić raz na 3 miesiące. Angieslki niby znają, ale po co angielski, skoro są elektroniczne tłumacze i każdy wie jak je używać :)

Przepis genialny w swojej prostocie. Zaobserwowałem to na każdym kroku. Generalnie idea grillowanego mięsa na patyku jest bardzo powszechna w Pekinie, ale grillowane parówki i sposoby ich krojenia, to odrębny element sztuki :)


Składniki:

- jakaś parówka
- bambusowy kijek
- ulubiona marynata


Wykonanie:

Parówkę nadziewamy na patyk. Tniemy w ciekawy wzór, marynujemy i grillujemy.