Do dzisiejszego wpisu zainspirowało mnie życie. Takie codzienne. Pierwszą rzeczą to zaopatrzenie. Jak wiadomo, człowiek nie wielbłąd i pić musi. Nawet nie tylko pić, ale też jeść. O ile pić można, nie wychodząc z domu, o tyle w jedzenie trzeba się zaopatrzyć. Uprzedzając malkontentów szukających atencji, zakupy można zamówić, a w nie każdym domu jest bieżąca woda, ale zasadniczo woda w kranie jest znacznie bardziej powszechna, niż możliwość zakupów online. Najprościej zaopatrzyć się w sklepie i choć wszystko idzie w stronę zakupów bezobsługowych, to i tak są to miejsca w których spędzamy sporo czasu ze swojego życia. I tak sklep, a właściwie jego asortyment, a jeszcze ściślej rzecz ujmując, racuchy z jabłkiem, stały się dla mnie źródłem inspiracji, ale nie tylko. Jest jeszcze druga rzecz, która stała się, niestety, bardzo powszechna, nie tyle coś co nazywamy hejtem, ale połączenie hatewatching z krzykiem rozpaczy o atencję połączone z przekonaniem, że jest się bardzo potrzebnym. Wyjaśnię może pierwsze pojęcie. Kiedyś jak coś nam się nie podobało to nie traciliśmy czasu na oglądanie tego. Teraz niektórzy celowo oglądają coś co się nie podoba, po to żeby móc zostawić negatywną opinię.
Jak się to ma do kuchni? Jest takie powiedzenie, że jak ja ze szwagrem napijemy się wódki, albo lepiej, samogonu, to stajemy się ekspertami od wszystkiego. Wielu ludziom właściwie nie trzeba wódki, wystarczy tylko dać możliwość wypowiedzenia (możliwość, nie prośbę) i już poznajemy opinię, która w przekonaniu ją wyrażającego, zbawi świat, a dzięki czemu jego życie nabiera sensu, gdyż w jego mniemaniu należy on do bardzo wąskiego grona sceptyków w przeciwieństwie do głupiego szarego człowieka. Co w tym złego? Niby nic, bo każdy szanujący się naukowiec uwielbia kiedy udowodni się nieprawdziwość jego tezy. Problem zaczyna się wtedy, kiedy te opinie nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. O ile wynika to z niewiedzy, to, może nie tyle spoko, co trudno. Tu należy się współczucie. Natomiast jeśli wynika to ze złośliwości albo chęci przekazania jakieś idei to już gorzej. Osobną kategorią są ci, którzy na opowiadaniu głupot zarabiają pieniądze, tych to nawet rozumiem, dlatego nie o nich tym razem.
Przykłady? Burgery. Burger wzięło się od słowa hamburger, a on sam od miasta portowego w Niemczech znanego z prostytutek. Hamburger musi być wołowy. Bez dwóch zdań. Natomiast powstały różne inne wariacje tego kotleta i tak burger oznacza formę podania dania, a wszelkie przedrostki materiał, z którego zostały wykonane. Tak powstał fishburger, a potem inne. Są też vegeburgery, których przedrostki wskazują, że materiał z którego zostały wykonane to nie-mięso. Ilekroć gdzieś na portalu społecznościowym trafia się taka informacja, to padają głosy - co to za burger bez mięsa? Ludzie, serio? Abstrahując od faktu czy nie macie nic lepszego do roboty, bo w tym czasie moglibyście spędzić czas z ludźmi, a jeśli nikt Was nie lubi, to np. poczytać. To drugie by się przydało w tej konkretnej sytuacji. Puryści powiedzą że tylko wołowina i nic innego i będą hejtować każdy inny składnik. OK, to jestem w stanie zrozumieć, ale czym się różni fishburger, w sensie prawidłowości nazewnictwa, od vegeburgera, czy potatoburgera, czy kangarooburgera? Dlaczego nikt nie okleja restauracji Pod Złotymi Łukami" plakatami Fishburger to nie burger? Ja wiem, że dużo miejskich dzieci myśli że krowy są fioletowe, ale nawet jeśli, to zapewniam Was ja, który doił w dzieciństwie krowę, że nie widziałem ryby, która by ją przypominała. Abstrahując już od tego, że ryba, w myśl definicji handlowej, to nie mięso. Więc czemu fishburger tak, a vegeburger już nie?
Mam coś dla Was kochani, może nie tyle puryści, co łowcy uchybień. W marketach są tzw. racuchy z jabłkami. Problem w tym, że to raczej nie są racuchy, gdyż są płaskie.
Czym są racuchy? Zostawmy może Wikipedię, bo, co prawda ludzie piszą na jej podstawie doktoraty, ale nie jest to najlepsze źródło wiedzy. Spójrzmy na te historyczne. W XIX wieku było wydawane takie czasopismo naukowe o tytule Zbiór Wiadomości do Antropologii Krajowej. Bardzo niszowa rzecz. W każdym razie na jego łamach, w Tomie XVII, Michał Rawicz Witanowski pisał takie coś:
Z powodu lichych gruntów lud nie odznacza się dobrobytem. Pożywienie jego jest więcej niż skromne w porównaniu z ciężką pracą, jakiej się oddaje. Mięsa nie ujrzysz tutaj na stole, chyba w wielkie święto lub uroczystość rodzinną, jak np.: chrzciny,wesele lub pogrzeb. Dodać do tego trzeba, że cały wielki post, oraz wigilie świąt, jedzą bez okrasy, przyprawiając potrawy tylko solą z dodaniem oleju lnianego Zwykłe wówczas pożywienie składa się z chleba razowego, siemieniatki (zupa z tartego siemienia, konopnego), parzy-brody (kapusta gotowana na słodko), klusek z kartofli tartych, racuchy (rodzaj ciastek drożdżowych, smażonych na oleju), flinc (placki z tartych kartofli, smażone na oleju)
Ta definicja przyda się nam później. Jest teoria, że samo słowo pochodzi od hreczuszki, co miałoby sugerować, że były z mąki gryczanej, ale mąka gryczana i drożdże to nie jest to co często idzie ze sobą w parze, więc ta opcja wydaje mi się mało prawdopodobna. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się pochodzenie od ruchanek - inna regionalna nazwa racuchów - a ta pochodzi od tego, że drożdże, a właściwie zaczyn, się ruszają.
No to czym są te "racuchy: jeśli nie racuchami? Poza tym, że plackiem? Bo w myśl definicji słownikowej, wszystko co jest okrągłe (prawie), płaskie i z mąki, czy ziemniaków jest plackiem. Bardzo podoba mi się ludowa nazwa ołatki. O jej same nie znalazłem wiele poza zapisem w źródle, również z XIX w pt. Praktyczny Kucharz Warszawski (przepis 608), gdzie był przepis na danie (mocno powiedziane) o takiej nazwie.
Także wszelkiej maści zbawcy świata, którzy za pomocą pozornej hiperpoprawności, walczycie z "tępymi masami" uświadamiając je co do jedynej słusznej drogi. Entery w dłoń i wjeżdżacie na fanpage producentów pisząc że te racuchy to nie racuchy. Mogę Wam podać jacy to na priv. Nie zapomnijcie pochwalić się swoją krucjatą w mediach społecznościowych :)
Aha, no i jeszcze zainspirowała mnie rozmowa z koleżanką z pracy, bo też była o tym :)
Aha, no i jeszcze zainspirowała mnie rozmowa z koleżanką z pracy, bo też była o tym :)
Poniżej podaje dwa przepisy. Na racuchy i na ołatki.
Składniki:
Składniki:
Ołatki | Racuchy |
- mąka - woda - olej - jabłka | - mąka - woda - olej - jabłka - drożdże |
Na obrazku porównanie. Po lewej ołatki - płaskie, po prawej racuchy - puszyste. Oczywiście w towarzystwie zupy botwinkowej.
Wykonanie:
Ołatki | Racuchy |
Jabłka obieramy i kroimy w kostkę, ewentualnie trzemy na tarce o grubych oczkach. Wodę mieszamy z mąką tak, aby nam powstało gęste, ale lejące się ciasto i mieszamy to z jabłkami. Na nic nie czekamy tylko wylewamy placki na patelnię i smażymy na patelni. Nie ma się co dziwić, że ten sposób został przyjęty do produkcji przemysłowej, jako bardziej ekonomiczny. | Jabłka obieramy i kroimy w kostkę, ewentualnie trzemy na tarce o grubych oczkach. Drożdże (ilość jest zależna od ilości mąki, a stosunek jednego do drugiego opisany na opakowaniu) rozrabiamy w małej ilości ciepłej wody, dosypujemy trochę (naprawdę mało) mąki i mieszamy. Odstawiamy aż pojawią się bąbelki, nie mylić z "bombelkami", bo ich pojawienie w mojej ocenie nie wróży nic dobrego :) Dosypujemy mąki oraz trochę oleju i ugniatamy ciasto, regulując jego konsystencję za pomocą wody i mąki. Jak za suche dolewamy wody, jak za bardzo się klei, dosypujemy mąki. Odstawiamy i czekamy aż wyrośnie. Dodajemy jabłka, mieszamy, ugniatamy i znów czekamy. Jak podrośnie, bierzemy kawałki i smażymy na oleju. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz